Wyjechaliśmy z miasta. Droga do Samye to ok. 250 kilometrów wiodących przez malownicze góry i pustynne tereny wzdłuż najdłuższej rzeki Tybetu – Brahmaputry. Aby tu dojechać potrzebne jest kolejne pozwolenie Alien Travel Permit. Ale nie stanowi to chyba wielkiego problemu, gdyż nasz przewodnik załatwił je w kilka minut na posterunku policji, w miasteczku na trasie.
Przesiedliśmy się też do innego auta. Z busika do wielkiej Toyoty Land Cruiser. Full wypas;)
Przejechanie z Lhasy do Samye zajęło nam ładnych kilka godzin, wyjechaliśmy bowiem po 10.00 aby na miejsce dotrzeć koło godziny 18.00. Z przerwami na zdjęcia w co ładniejszych miejscach, zakupy jedzenia, aby było co przegryzać w samochodzie i oczywiście obiad w tradycyjnej restauracji tybetańskiej.
Miasteczko jest niewielkie, pełne uroku, malowniczo położone gdzieś pomiędzy górami. Czuje się, iż tutaj czas płynie inaczej, sennie. Hotelik jest bardzo przyjemny, za łóżko w pokoju dwuosobowym płacimy 30rmb. Brakuje tylko łazienki, która sprowadza się tutaj do niewielkiego kraniku na podwórku;)
Przyjechaliśmy tu dla klasztoru. Pierwszego w Tybecie, mającego ponad 1200 lat. Otoczony murami, cały wielki kompleks budynków robi olbrzymie wrażenie. Jest tu niewielu turystów, w ogóle niewiele osób. Można spróbować oddać jego klimat przyrównując tutejsze kapliczki do starych wiejskich kościółków w Polsce.
Czuć tu po prostu taką samą atmosferę, nieco tajemniczą. Czuć tą religijność ludzi i wiek tych murów. Od czasu do czasu ktoś przejdzie z młynkiem modlitewnym, lub siatką masła, aby dołożyć łyżkę do płonącego znicza.
Do tego mnisi, przemykający z miską jedzenia, doglądający zabudowań, czy goniący się po podwórku. Tak po prostu, naturalnie.
I psy, cała masa psów. Justyna wypatrzyła jednego takiego szczeniaka z niebieskimi oczami. Niesamowity, taki wiking wśród chińczyków;)
Można wszędzie wsadzić swój „nos”, zaglądnąć w każdy kąt. Wejście na teren klasztorny jest bezpłatne, jednak aby dostać się do głównego obiektu, należy wykupić bilet za 40rmb. Ma on trzy piętra. Pierwsze w stylu tybetańskim, drugie w chińskim, a trzecie w indyjskim.
Nam się udało, kiedy weszliśmy do klasztoru mnisi odprawiali swoje modły. Te już nie jeden raz widziałem, ale tutaj były wyjątkowe. Pomiędzy normalnie recytowanymi modlitwami, grali na niezwykłych tradycyjnych instrumentach. Taki uduchowiony koncert.
Na terenie zabudowań klasztornych wypatrzyłem też tabliczkę „Public Shower”. Jednak nie sprawdziłem co kryło się za drzwiami;)
W pobliżu miasteczka znajduje się też wiele atrakcji. Chimphu – miejsce do medytacji, opiszę osobno. Natomiast w drugi dzień naszego pobytu wybraliśmy się na krótką wycieczkę do Yamalung, gdzie można wspiąć się na górę do kolejnego żeńskiego klasztoru, po drodze również mijając jaskinie do medytacji. Mnie zaś najbardziej spodobała się tam otwarta toaleta „z widokiem”;)
A pomijając przyziemne sprawy toalety, widoki są naprawdę nieziemskie.
Piękne zdjęcia! Niesamowite widoki. Coś mi się wydaje, że przekonałeś nas tymi wpisami do wyjazdu w ten rejon świata :)