
Po jakiś 40 minutach jazdy i wykupieniu wstępu do Parku Narodowego jesteśmy na miejscu. Ruszamy. Postanawiamy na początek nie szaleć i podejść do góry do pierwszego miejsca gdzie można rozbić namiot. Wspinamy się szlakiem przez około godzinę i znajdujemy. Piękna polana, z kapitalnym widokiem. A przede wszystkim stosunkowo płasko. Rozbijamy się akurat kiedy słońce zaczyna zachodzić. Więc szybko do śpiworków i zasypiamy. W nocy jest dosyć zimno, ale jesteśmy na to przygotowani.
A rano… A rano budzi nas ciepłe słońce i niezapomniane widoki. Skoro świt 11.00 ;) ruszamy w dalszą drogę. Cały czas pod górkę. Aż do wysokości ponad 3300 m.n.p.m gdzie zlokalizowana jest niewielka baza – kemping. Tutaj początkujący ćwiczą wspinanie po skałkach, a bardziej zaawansowani ruszają zdobywać wyższe szczyty. Wszyscy zaś aklimatyzują się na wysokości.
Droga zajęła nam kilka godzin, podczas której zdążyło się zachmurzyć. Rozbijamy nasz namiot dokładnie w momencie kiedy zaczyna grzmieć i deszcz ze śniegiem sypać się z nieba. Na szczęście po godzinie chmury przechodzą i można zwiedzić okolicę.
Odkrywamy, że to co wydawało się ośnieżoną górą jest wielkim, monumentalnym, pięknym lodowcem. Nie jestem się w stanie oprzeć i schodzę aby go dotknąć i zanurzyć rękę w strumieniu wrzynającym się w lód.
Ależ tu jest pięknie.
Zapada zmrok, tym razem noc jest naprawdę zimna. Opatuleni we wszystko co mamy przytuleni do siebie zasypiamy.
I znowu rano… Rano czyli tym razem kozice. Podeszły prawie pod sam obóz, jakbyśmy to my byli dla nich atrakcją. Kasia łapie aparat i leci na zrobić im sesję ;) A ja jeszcze nieco trzęsąc się z zimna zaczynam jak zwykle myśleć o jedzeniu.
Tego dnia udało nam się spotkać jeszcze świstaki, a na samym końcu trekkingu tym razem skutecznie dołapał nas deszcz. Wracamy do Biskeku, aby następnego dnia ruszyć w dalszą drogę – do Karakolu.























Cóż można powiedzieć :) ? Czyste szaleństwo poznawania świata ale on przed Wami, w jakiś tajemniczy sposób, stoi otworem z wszystkimi swymi pięknymi zakamarkami.