Wyjechaliśmy z Bishkeku późnym popołudniem. Część rzeczy zostawiliśmy na naszej kwaterze, zabierając tylko to co niezbędne w górach na trzy dni. Postanowiliśmy podjechać pod Alplagar, aby tam rozpocząć nasz krótki trekking. Przy dworcu taksiarze zażyczyli sobie 1000 za taki kurs. Więc słuchając naszego przewodnika Lonely Planet pojechaliśmy pod Osh Bazar skąd jeżdżą busy w góry. Tutaj jednak po krótkich negocjacjach bierzemy taksówkę za 500. Jako iż pora jest późna zależało nam też już na czasie.
Po jakiś 40 minutach jazdy i wykupieniu wstępu do Parku Narodowego jesteśmy na miejscu. Ruszamy. Postanawiamy na początek nie szaleć i podejść do góry do pierwszego miejsca gdzie można rozbić namiot. Wspinamy się szlakiem przez około godzinę i znajdujemy. Piękna polana, z kapitalnym widokiem. A przede wszystkim stosunkowo płasko. Rozbijamy się akurat kiedy słońce zaczyna zachodzić. Więc szybko do śpiworków i zasypiamy. W nocy jest dosyć zimno, ale jesteśmy na to przygotowani.
A rano… A rano budzi nas ciepłe słońce i niezapomniane widoki. Skoro świt 11.00 ;) ruszamy w dalszą drogę. Cały czas pod górkę. Aż do wysokości ponad 3300 m.n.p.m gdzie zlokalizowana jest niewielka baza – kemping. Tutaj początkujący ćwiczą wspinanie po skałkach, a bardziej zaawansowani ruszają zdobywać wyższe szczyty. Wszyscy zaś aklimatyzują się na wysokości.
Droga zajęła nam kilka godzin, podczas której zdążyło się zachmurzyć. Rozbijamy nasz namiot dokładnie w momencie kiedy zaczyna grzmieć i deszcz ze śniegiem sypać się z nieba. Na szczęście po godzinie chmury przechodzą i można zwiedzić okolicę.
Odkrywamy, że to co wydawało się ośnieżoną górą jest wielkim, monumentalnym, pięknym lodowcem. Nie jestem się w stanie oprzeć i schodzę aby go dotknąć i zanurzyć rękę w strumieniu wrzynającym się w lód.
Ależ tu jest pięknie.
Zapada zmrok, tym razem noc jest naprawdę zimna. Opatuleni we wszystko co mamy przytuleni do siebie zasypiamy.
I znowu rano… Rano czyli tym razem kozice. Podeszły prawie pod sam obóz, jakbyśmy to my byli dla nich atrakcją. Kasia łapie aparat i leci na zrobić im sesję ;) A ja jeszcze nieco trzęsąc się z zimna zaczynam jak zwykle myśleć o jedzeniu.
Tego dnia udało nam się spotkać jeszcze świstaki, a na samym końcu trekkingu tym razem skutecznie dołapał nas deszcz. Wracamy do Biskeku, aby następnego dnia ruszyć w dalszą drogę – do Karakolu.
Cóż można powiedzieć :) ? Czyste szaleństwo poznawania świata ale on przed Wami, w jakiś tajemniczy sposób, stoi otworem z wszystkimi swymi pięknymi zakamarkami.