Może miałem za duże oczekiwanie, co do tego miejsca, barwnie opisywanego przez przewodniki i tak samo przedstawianego na zdjęciach. Ale było to pierwsze miejsce w Tybecie, które nie przypadło mi do gustu. Shigatse jest drugim co do wielkości miastem tybetańskim. Pierwszy widok jaki zobaczyłem, gdy tu wjeżdżaliśmy to kobiety sikające na chodniku. Jak by wszędzie była publiczna toaleta. Coś takiego bardziej kojarzyło mi się z opowieściami z Indii, w których nigdy zresztą nie byłem. Niż z pięknym, uduchowionym Dachem Świata, jakim jest Tybet.
Przyjechaliśmy tu przede wszystkim dla klasztoru Tashilhunpo (55rmb), jednego z największych w Tybecie, siedziby Panczenlamy. Nawet obecnie zamieszkuje go około 800 mnichów. Jeden z nielicznych który prawie nie ucierpiał w czasie rewolucji kulturalnej w Chinach.
Klasztor owszem całkiem ładny. Ale atmosfera tu panująca jest zdecydowanie inna od tej z klasztorów mijanych wcześniej.
Tak jakby turysta był złem koniecznym, którego trzeba tolerować i wyciągnąć od niego ile się da juanów. Do tej pory, mnisi życzliwie się uśmiechali, zapraszali do odwiedzin, jak tylko umieli coś po angielsku to chętnie rozmawiali. A tu tylko słyszy się „tu wchodzić nie wolno”. A przecież nie pcham się wszędzie i staram się szanować prywatność.
Nie wiem, może to ja byłem już zmęczony po całym dniu, może ulewa, która naszła nad miasto coś popsuła. Może miałem po prostu pecha, a może tak jest. W każdym razie z przyjemnością pojechałem dalej.
Ale jeszcze kilka słów o samym mieście. Jest zwyczajne. Ani ładne, ani brzydkie. Spore stare miasto, lokalny bazar. Olbrzymia ilość sklepów z pamiątkami. Ceny jednak najwyższe z tych na dotychczasowej trasie.
Obok klasztoru, usytuowany jest zamek, zbudowany niemal jako miniaturka Pałacu Potala. W przeciwieństwie jednak do klasztoru, uległ jednak niemal całkowitemu zniszczeniu. Obecnie jest odbudowywany. I o ile z zewnątrz prezentuje się wspaniale, o tyle podobno w środku straszą gołe ściany. Podobno, bowiem odbudowa cały czas trwa i nie jest udostępniony turystom do zwiedzania.
Tutaj też usytuowana jest letnia rezydencja – pałac letni – Panczenlamy. Jednak nasz przewodnik powiedział iż obecnie jest również zamknięta dla turystów.
Jedynie nie mogłem narzekać na jedzenie, które oczywiście jest najważniejsze ze wszystkiego;) jak to uważają Chińczycy. Znaleźliśmy całkiem ładną restaurację, nad wejściem do której wisiała wielka pluszowa głowa jaka. Zamówiłem sobie 10 Momo z mięsem jaka, po 2 rmb za sztukę. Są to takie lokalne pierogi, które bardzo mi tu zasmakowały.
Nie zrozumieliśmy się jednak z kelnerką, która przyniosła ich dwadzieścia ? po dziesięć dla mnie i Justyny. Ale dzięki temu miałem wielką ucztę i tego dnia już nie musiałem szukać kolejnej restauracji;)
Warto poświęcić też nieco uwagi samym przejazdom. Po drodze do Shigatse odwiedziliśmy niewielki klasztor Shalu (40rmb). Niewielki, ale warty zobaczenia. Taki nasz stary wiejski kościółek. A takie miejsca zawsze mają niepowtarzalny klimat i urok.
Kolejnego dnia jadąc do Lhasy, przez kilka godzin można było patrząc na słońce zobaczyć wielkie piękne mieniące się kolorami tęczy halo. Takiego dużego i wyraźnego jeszcze nigdy nie widziałem.